Przejdź do treści Przejdź do prawej kolumny Przejdź do stopki

Gdzie są chłopcy z tamtych lat…

Regina Kotłowska

Gdzie są chłopcy z tamtych lat…. (część I)

Wkrótce minie 100 lat od dnia odzyskania przez Polskę niepodległości. Na kartach literatury historycznej upamiętnia się wielkie dzieje, życiorysy i tak już sławnych dostojników, nazwiska znane i oczywiste. W splendorze zasług ginie, niestety, zwykły człowiek – rzeczywisty, mały bohater tych wydarzeń. Historia pamięta królów, nie żołnierzy. Niech te historyczne opowieści będą uzupełnieniem jego ofiary złożonej na ołtarzu naszej Niepodległej. Ci, których nie wspomina się w podręcznikach i książkach, którzy byli synami tej ziemi, synami Tucholskich Borów. Których nazwiska ciągle wybrzmiewają w szkolnych dziennikach i urzędowych aktach, a rysy zachowały rodzinne pokrewieństwo. Ich jedynym pomnikiem jest las i nasza pamięć…

Partyzanci Borów Tucholskich…

Właściwie mało kto chyba wierzył, że wojna naprawdę wybuchnie. A przecież wszystko ją zwiastowało. Pewnie dlatego tak późno ogłoszono powszechną mobilizację i tak fatalnie zorganizowano. Jako dziecko, słuchałam opowieści babci i nie mogłam zrozumieć, dlaczego dziadek idąc na wojnę, naboje do karabinu miał w kieszeniach, dostrzegając równocześnie przydatność działań babci, która do przydzielonej mu broni założyła sznurek, by wygodniej byłoby nieść ją na ramieniu…
Był piątek 1 września 1939 r., ale rozpoczęcie roku szkolnego 1939/40 Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego zaplanowało na poniedziałek 4 września.
Kiedy Niemcy pojawili się w okolicy, w wielu miejscowościach równocześnie, najpierw na swoich wspaniałych maszynach, później w oddziałach pieszych, w nienagannie skrojonych i dopasowanych mundurach, z aroganckim uśmiechem „Herrenvolk” na ustach, ludzie ze Starej i Leśnej Jani akurat wracali z kościoła w Kościelnej Jani z niedzielnej mszy św.
W poniedziałek dzieci też nie poszły do szkoły, a czas rozpoczęcia edukacji odroczono jeszcze o tydzień…, a potem zapanował powszechny chaos. Co prawda prasa donosiła o wspaniałych sukcesach polskiej obrony, momentami nawet o bombardowaniu Berlina i zwycięskim pochodzie Francuzów i Anglików, którzy lada chwila rzucą Hitlera na kolana i… ani słowa o tym, że przegraliśmy bitwę o granice…
Wkrótce, z tułaczych dróg, zaczęli wracać do rodzin wczorajsi żołnierze rozbitej armii, a z lokalnego horyzontu „znikali” sąsiedzi. Nowego roku szkolnego nie rozpoczęli miejscowi nauczyciele, bo też „zniknęli’, a księża – sponiewierani, upodlania, pobici wkroczyli na swoje Drogi Krzyżowe. Okupant zasiedlał się na dobre, siejąc przede wszystkim paniczny strach… Ludzie przestraszyli się terroru. Hitlerowcy rozstrzeliwali i wysyłali do obozów lokalnych działaczy, wysiedlali z gospodarstw prawowitych właścicieli…
Potem Heinrich Himmler, komisarz do spraw wzmocnienia niemczyzny na terenach wcielonych Rzeszy, na podstawie reskryptu z 2 września 1940 r. wprowadził obowiązek podpisywania przez Polaków niemieckiej listy narodowościowej tzw. Volkslisty. Na terenach Rzeczypospolitej anektowanych przez III Rzeszę niepodpisanie jej oznaczało aresztowanie, wywóz na przymusowe roboty albo do obozów przesiedleńczych lub koncentracyjnych, nie tylko odmawiającego jej podpisania, ale całej rodziny, nawet nieletnich. Nierzadkie też były wypadki stosowania tortur i kar śmierci. Miejscowych Polaków zaliczano zwykle do III lub IV grupy tej listy, co oznaczało nadawanie im obywatelstwa niemieckiego na 10 lat w przypadku III grupy i tylko wyjątkowo z IV grupy. Wpisani otrzymywali Ausweis – w kolorze zielonym dla III grupy i czerwony dla IV. Podpisanie listy dawało okupantowi szeroką możliwość ciągnięcia rekruta, gdyż podpisani podlegali prawu niemieckiemu i rzucani byli do służby wojskowej we wszystkich formacjach wojska niemieckiego, zwykle na najcięższe odcinki walki. Odmowa służby lub dezercja była jednoznaczna ze zdradą i skutkowała represjami wobec całej rodziny oraz, znowu, karą śmierci.
Mimo to opieszałość w przyjmowaniu tego dokumentu sprawiła, że dla okręgu Gdańsk Prusy Zachodnie Albert Forster 22 lutego 1942 r. wydał odezwę, w której, najkrócej mówiąc, każdego kto go nie podpisze uznawał za najgorszego wroga narodu niemieckiego, jednoznacznie wskazując wszystkie tego konsekwencje.
Z tego powodu ci, którzy nie przyjęli niemieckiej Volkslisty musieli się ukrywać. Nie posiadali niemieckich Ausweisów, więc łatwo było ich zidentyfikować, jako element wrogi Rzeszy. Rozpoczęło się śledzenie przez gestapo i aresztowania.
Tak, wrześniowi uczestnicy obrony naszych granic, wojenni koledzy, niepokorni i zbuntowani, trafiali do lasu. Janek Jedowski, Leon Chyła, Romek Zgryza, Franek Rocławski, Janek Torbicki, Antoś Mazur, bracia Łepek. Kumple ze Starej, Leśnej i Kościelnej Jani. Byli z nimi chłopacy z innych przyleśnych miejscowości: Osieka, Kasparusa, Jeżewnicy, Wycinek, Mirotek…
W lipcu 1942 r. Janek Torbicki i Janek Jedowski wraz z kilkoma kolegami ze Starej, Leśnej i Kościelnej Jani dowodzeni przez Huberta Bukowskiego ps. Sójka dołączyli do oddziału Antoniego Manikowskiego ps. Grom, podoficera WP, zbiega z niemieckiej niewoli. Od wczesnej wiosny 1943 r. oddział Sójki nawiązał aktywną współpracę z Tadeuszem Terpką ps. Tom, Trepka.

Początkowo partyzanci ukrywali się w domach, w grupach 2 – 3, czasem 4 – osobowych. Korzystali ze schronienia w przygotowywanych przez miejscowych kryjówkach. W chlewikach, stodółkach, stajniach, oborach. Albo w tzw. sklepach, czyli takich wykopanych pod podłogą mieszkania piwnicach zamykanych na klapę, na której stawiano jakieś sprzęty domowe lub meble. Jeśli w pobliżu nie kręcili się Niemcy chłopacy podkradali się nocami do rodzinnych domów. Dwudziestokilkuletni Janek Jedowski te kilka chwil przy mamie cenił sobie najbardziej. Tak bardzo łaknął jeszcze jej matczynego ciepła. Tamtej nocy mieli szczęście. Ktoś ostrzegł ich, że Niemcy go szukają. Mama zamknęła chłopaka w sklepie pod podłogą, postawiła krzesło na włazie. Pod nie wsunęła przygotowaną już paczkę i rozsiadała się wygodnie, wszystko przykrywając obficie przymarszczoną suknią. Żandarmi przyszli, połazili po wszystkich pomieszczeniach i nikogo nie znaleźli. Udało się, ale odtąd byli o wiele ostrożniejsi. Kiedy więc innym razem, zauważyła skradającego się chłopaka mieszkająca we wsi Brygida Buniek, ten uprzedzając jej ewentualne gadulstwo, zagroził pistoletem u głowy, że jak go wyda to ją zabije. Groźby nie spełnił, bo zabiła ją bomba, gdy szła do leśnej Jani po kartki… osierociła synka…

(ciąg dalszy w następnym wydaniu  "Gmina Smętowo Graniczne")

Opracowano na podstawie wspomnień rodzinnych kuzynki Edyty Melka z Lalków oraz dokumentacji źródłowej zeznań świadków z archiwum Kujawsko – pomorskiej biblioteki cyfrowej i Fundacji Generał Elżbiety Zawadzkiej.